Kompulsywnie słucham podcastów Polityki Insight – w naszej spolaryzowanej rzeczywistości medialnej ten think tank to jedno z niewielu miejsc, gdzie zamiast zalewu politycznych emocji i „końców świata” można się czegoś dowiedzieć. Bobińskiego i Szackiego wręcz wielbię (dyskutują o polskiej polityce), z kolei mój dzisiejszy rozmówca Robert Tomaszewski zajmuje się w Polityce Insight rynkiem energii i potrafi opowiedzieć coś więcej, niż tylko że Kaczyński z Glapińskim jedzą węgiel na śniadanie i odpowiadają za wszystkie plagi…
Grzegorz Sroczyński: Najbardziej spektakularny skok?
Robert Tomaszewski: Gaz. Rok temu na europejskiej giełdzie cena wynosiła 22 euro za megawatogodzinę, pod koniec lipca skoczyła na 230 euro.
Ponad dziesięć razy więcej?!
Cała zachodnia energetyka przy takiej cenie szaleje, bo gaz stanowi domknięcie systemu.
Domknięcie systemu?
Elektrownie gazowe w Europie włączają się głównie w momencie szczytowego zapotrzebowania na prąd, czyli – to już fachowa nowomowa – „domykają system”. Bez nich mielibyśmy ogromne problemy z bilansowaniem systemu energetycznego. A ponieważ paliwo do nich stało się kosmicznie drogie, to one dyktują, ile wynosi cena prądu w hurcie. Za cenami prądu idzie oczywiście wzrost cen wszystkiego, co kupujemy w sklepie. I obawiam się, że to nie koniec.
Nie?
Rosja przed sezonem grzewczym wyłączy całkowicie Nord Stream 1. To logiczne z punktu widzenia Putina. Niemcy pogrążą się w kryzysie energetycznym niewidzianym od dekad. Ceny wzrosną jeszcze bardziej i możemy dojść do momentu, kiedy przemysł powie, że zawiesza produkcję, bo rachunki przestają się spinać. Już teraz część sektorów przebąkuje, że przy tych cenach gazu i prądu będzie musiała się wyłączyć. To zabrzmi głupio, ale nas w Europie może uratować światowe spowolnienie gospodarcze. Mówiąc wprost: kryzys. W kryzysie prawie natychmiast spada zapotrzebowanie na gaz, węgiel, ropę, prąd i ceny wracają z kosmosu na ziemię. Kryzys może nam pomóc przetrwać najbliższą zimę.
Właściwie dlaczego w Europie mamy za mało gazu?
Bo zbyt mało inwestowano w wydobycie, co jest efektem polityki klimatycznej Unii. A drugi powód to wielkie fiasko rewolucji łupkowej. Odpowiednie formacje geologiczne co prawda występują – między innymi w Polsce – ale okazało się, że są inne niż w Stanach i amerykańska technologia szczelinowania nie zadziała. Rewolucja łupkowa pomogła Stanom uniezależnić się energetycznie od Bliskiego Wschodu i dzięki amerykańskim łupkom Europa też może się przeczołga przez obecny kryzys. W czerwcu po raz pierwszy w historii Unia Europejska więcej gazu wzięła tankowcami ze Stanów niż rurociągami z Rosji.
Prąd w Polsce o ile skoczył?
W kontraktach rocznych na rynku hurtowym z 350 zł rok temu na ponad 1600 zł za megawatogodzinę.
Prawie pięć razy. Dlaczego?
Już mówiłem: skok cen gazu powoduje szybki skok cen prądu w całej Europie. My nie jesteśmy na tym rynku samotną wyspą.
Elektrownie gazowe w Unii stały się najdroższymi źródłami prądu pracującymi w trybie szczytowym. One są odpalane, kiedy spada produkcja z farm wiatrowych i ze źródeł fotowoltaicznych, co zazwyczaj następuje wieczorem. Słońce zachodzi, panele przestają produkować prąd i potrzebujesz w systemie bardzo szybko bardzo dużo mocy, żeby nie było braków. Gazówki są w tym świetne, naciskasz guzik i za chwilę możesz mieć pełną moc takiej elektrowni. Węglówka potrzebuje na to wielu godzin. Cały problem w tym, że systemy energetyczne z dużym udziałem OZE są wspaniałe, ale mają ogromne wahania stabilności. Niemal od stu procent mocy do zera, bo nagle na przykład wiatr przestaje wiać na wiele dni. I musisz mieć coś, co zapewni prąd w momencie, gdy OZE siada. Gaz miał być dla całej Europy paliwem przejściowym.
Przejściowym?
Miał przez najbliższe lata zapewniać stabilność europejskim systemom energetycznym, w których szybko rośnie udział OZE. Paliwa przejściowego potrzebujemy przez najbliższe 20 lat aż do czasu, kiedy świat wymyśli technologię taniego magazynowania prądu. Wtedy system będzie można całkowicie oprzeć na OZE: przy dobrych warunkach pogodowych nadwyżki prądu trafią do wielkich magazynów energii rozrzuconych po całej Unii, a potem, kiedy OZE siada, to system czerpie prąd z tych magazynów.
Wojna pokazała, że gaz nie może być dla Europy paliwem przejściowym i żyjemy w nowym świecie.
Coś dobrego z tego kryzysu wynika?
Odbiorcy zaczynają oszczędzać energię, są też coraz bardziej świadomi tego, jak ją zużywają. Duża w tym zasługa wysokiego „uprosumencenia” naszego rynku energii.
„Uprosumencenia”?
W Polsce jest obecnie milion sto tysięcy prosumentów, czyli gospodarstw domowych, które same produkują energię elektryczną przede wszystkim z fotowoltaiki.
To są te panele na co drugim dachu?
Tak. Gigantyczna rozproszona siła, która nam stabilizuje system w momencie letnich szczytów, kiedy pojawia się duże zapotrzebowanie na prąd, bo pracują klimatyzatory, a elektrownie konwencjonalne często obniżają moc, bo brakuje im wody do chłodzenia. Tyle że taka armia prosumentów tworzy równocześnie duże problemy ze zbilansowaniem systemu. Słońce zachodzi, oni wychodzą z sieci i trzeba nagle odpalać ogromną moc, operator podnosi te wszystkie tradycyjne elektrownie. To są momenty tak trudne, że czasem musimy się wpierać importem prądu.
Milion sto tysięcy producentów prądu to dużo?
W Polsce dzieje się prawdziwa rewolucja słoneczna. W 2015 roku mieliśmy pięć tysięcy prosumentów, więc w siedem lat przybyło ponad milion. Fotowoltaika to jedyny dobrze działający silnik transformacji energetycznej uruchomiony przez pisowskie rządy. Połączono program „Mój prąd” z bardzo atrakcyjnym systemem opustów, który został wprowadzony dla właścicieli małych instalacji przydomowych. Do tego doszły rosnące koszty energii i spadające ceny paneli fotowoltaicznych. Ta mieszanka czynników doprowadziła do boomu.
Polska zaradność?
Tak. W innych krajach nie było aż takiego skoku.
Co ludzi najbardziej nakręca na montaż paneli?
Chyba system opustów. Produkujesz dziesięć kilowatów energii, oddajesz je do sieci, a potem z sieci możesz pobrać osiem kilowatów za darmo.
I niby dlaczego to jest taki cymes?
Bo to się mega opłaca. Masz fotowoltaikę na dachu i w ciągu dnia nie wykorzystujesz tego prądu, potem wracasz do domu, słońca nie ma, a ty korzystasz sobie z energii bez opłat, pierzesz, gotujesz, ogrzewasz dom. Polska osiągnęła w fotowoltaice moc dziesięciu gigawatów.
To dużo?
Bardzo. Zgodnie z przyjętą przez rząd Polityką Energetyczną Polski mieliśmy to osiągnąć w 2040 roku, czyli za osiemnaście lat.
Wow.
To nie jest takie super pod każdym względem. Mamy niedoinwestowane sieci energetyczne. One były budowane w celu dostarczania energii z elektrowni do odbiorcy, a nie w odwrotnym kierunku, więc są niewydajne. I coraz częściej sieć nie jest w stanie odebrać całej produkcji z paneli. Rynek chciałby montować nowe moce, budować farmy wiatrowe, biogazownie – ssanie jest nieprawdopodobne, są i pieniądze, i armia chętnych – ale zapchana sieć nie pozwala na przyłączenie instalacji i możesz czekać na to latami. Jeśli chcemy dokończyć rewolucję energetyczną, to w zasadzie musimy zbudować drugą sieć. To są setki miliardów złotych.
Czyli kolejny milion Polaków chce montować panele?
Chce. Rząd próbuje to trochę przystopować. Od kwietnia zasady wspierania fotowoltaiki uległy zmianie na mniej korzystne, więc podniosły się głosy, że PiS zabija fotowoltaikę. Tyle że tak naprawdę oni coś musieli z tym zrobić, bo groziła nam fotowoltaiczna bańka. Rynek instalatorów rozrósł się nieprawdopodobnie, ludzie potrafią rzucać dobrze płatną pracę w korporacji i zakładać firmy montujące panele słoneczne, bo tam są gigantyczne marże.
A potem sieć tego nie przyjmie?
I wtedy – owszem – masz instalacje na własny użytek, ale nie oddasz nadmiaru prądu i nie pobierzesz darmowej energii w zamian.
Ropa, gaz, węgiel. Czego nam zabraknie w zimie?
Ropy starczy. Będzie droga, ale mamy ropociągi, mamy Naftoport, są rezerwy, problemów nie przewiduję. Bardziej skomplikowana sytuacja jest z gazem. Spadek przesyłu przez Nord Stream 1 już teraz powoduje, że nie możemy ściągać gazu od Niemców na zasadzie rewersu – tyle, ile chcemy. Dotąd nam dawali, teraz nie mają z czego. W październiku ruszy gazociąg Baltic Pipe o przepustowości 10 mld m³ rocznie, łączący Norwegię, Danię i Polskę, ale nie wiemy, ile tego norweskiego gazu ostatecznie dostaniemy, bo wszyscy się o niego biją, łącznie z Niemcami. Mamy terminal morski LNG w Świnoujściu, za kilka lat pojawi się nowa jednostka pływająca do odbioru gazu skroplonego w Gdańsku. Nasze magazyny gazu też są pełne, więc w tym sezonie grzewczym raczej nie widzę większych kłopotów. Dramat będzie z węglem. Rząd siedzi na bombie, która może wybuchnąć w spektakularny sposób.
Ale właściwie dlaczego nie ma węgla? Tylko przez embargo na rosyjski surowiec?
Myśmy z Rosji ściągali węgiel wykorzystywany w gospodarstwach domowych: gruby i średni, który nie jest spalany w elektrowniach. Rosyjski surowiec chętnie kupowały też mniejsze ciepłownie ogrzewające miasta i bloki mieszkalne, bo jest wysoko kaloryczny i mało zasiarczony. Ten węgiel latami wjeżdżał do nas koleją ze wschodu, a teraz nagle trzeba go kupić w Kolumbii czy Indonezji.
I go nie ma?
Jest. Tylko jak już go kupisz i ściągniesz statkami na Bałtyk, to musisz przestawić całą logistykę transportu na porty. Latami wszystko szło koleją ze wschodu, a teraz trzeba te miliony ton przeładować w polskich portach i rozwieźć dalej koleją, tyle że z północy, a nie ze wschodu.
I to jest taki straszny problem?
Porty najlepiej zarabiają na kontenerach, cały towar typu ubrania czy elektronika jeździ po świecie w tych metalowych wielkich skrzyniach. Wszystko jest dostosowane do ich standardowych rozmiarów. Oczywiście, nasze porty mają też infrastrukturę do rozładunku węgla, ale przez ostatnie lata mocno ją ograniczały, bo przecież węgiel to paliwo przeszłości. Porty zachowywały się absolutnie racjonalnie. W 2018 roku przez przerzuciły 13 mln ton węgla w obie strony, a w 2021 roku było to już tylko 8 mln ton. Węgiel trzeba przeładować, ale też odsiać – bo tam są wymieszane różne sorty. Węgiel na morzu kruszeje. Na przykład kolumbijski węgiel jest miękki i po drodze do Polski zamienia się na drobny. Zamówiłeś ileś ton grubego węgla, a przypływa 30 procent mniej i musisz to solidnie odsiać, posortować, zatrudnić ludzi, kupić więcej maszyn. Musisz to potem przerzucić na pociągi PKP Cargo, a kolej w ostatnich latach tam samo ograniczała liczbę węglarek. Ile mamy w Polsce tych węglarek? Nikt nie wie.
Jak to nie wie?
W „DGP” był ostatnio wywiad z prezesem PKP Cargo i on stwierdził, że węglarek zostało 24 tysiące. Ale mój informator w rządzie mówi, że oni wciąż nie wiedzą, ile tych wagonów jest, bo część straciła certyfikaty, część została zezłomowana, a nadal figurują w statystykach. Oprócz tego, że mamy wąskie gardła w portach, to kolejnym wąskim gardłem jest więc PKP. I stąd decyzja rządu, żeby rekompensować PKP Cargo wszystkie kontrakty, które będą musieli zerwać, żeby ten węgiel odbierać. W dodatku oni przecież przewożą ukraińskie zboże.
Po ile ten węgiel z Australii czy Kolumbii można kupić?
W portach Antwerpii, Rotterdamu i Amsterdamu po ok. 300 dolarów za tonę. Rok temu kosztował 120 dolarów.
Co się stało, że prawie trzy razy podrożał?
Bo z powodu kosmicznych cen gazu wszyscy, którzy mają jeszcze elektrownie na węgiel, zaczęli je uruchamiać. Pół Europy – Niemcy, Austriacy, Holendrzy – reaktywowało swoje stare elektrownie węglowe, bo nagle są dużo tańsze od gazowych. I zaczęli ten węgiel w ogromnych ilościach kupować.
Polski rząd sprawę węgla zawalił. Straciliśmy dużo czasu, bo od ogłoszenia embarga na rosyjski surowiec nie podjęto realnych działań zmierzających do zapewnienia bezpiecznej ilości węgla na rynku. Zamiast tego rząd ogłosił gwarantowaną cenę na składach i władza uznała, że „coś” zrobiono, więc można problem odhaczyć. To z kolei zamroziło popyt, bo odbiorcy zaczęli czekać na ceny gwarantowane, w efekcie będziemy mieli do czynienia z niebezpieczną kumulacją zakupów. Za chwilę wejdą w życie słynne dopłaty po trzy tysiące, więc sprzedawcy węgla będą wiedzieli, że ludzie mają pieniądze, ceny jeszcze wzrosną. W Polsce działa prawie osiem tysięcy sprzedawców węgla, nieprawdopodobne rozdrobnienie. Mamy armię prywatnych małych firm i część z nich będzie po prostu spekulować. Prawie cztery miliony gospodarstw domowych opala się węglem i jeżeli ta zima będzie naprawdę mroźna, to węgla grubego dla wszystkich nie starczy. Grozi nam kryzys węglowy i dodatkowo jeszcze kryzys smogowy, bo jak ludzie nie będą mieli czym palić, to zaczną palić wszystkim: oponami, kaloszami, butelkami. Może nas uratować tylko temperatura i wiatr.
Tusk twierdzi, że ten kryzys zatopi PiS.
Nie wiem.
Bo ja mam raczej przeczucie, że oni znowu się prześlizgną. W ostatniej chwili węgiel jakoś psim swędem dojedzie i rząd ogłosi: daliśmy radę.
Owszem. Mogą się prześlizgnąć, ale kilka warunków musiałoby zostać spełnionych równocześnie: jeśli zima będzie ciepła, jeśli będzie dużo wiało – bo wtedy wiatraki dadzą sporo prądu i mniej węgla zużyją elektrownie – i jeśli powykręcają ręce operatorom portowym i kolejarzom. No i obniżą normy jakości paliw – to akurat już zrobili na 60 dni i pewnie przedłużą. Wtedy istnieje szansa, że dziura węglowa będzie niewielka i do ogarnięcia. Ale PiS musiałby mieć naprawdę dużo szczęścia.
Bardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że pojawią się duże niedobory i elektrociepłownie zaczną obniżać temperatury w naszych kaloryferach. Bo mamy splot kilku czynników krytycznych, które nawet przy dużej i sprawnej interwencji państwa ciężko zneutralizować. Strategię PiS już znalazł: zasypać Polaków pieniędzmi, obniżyć normy spalania paliw, przymknąć oko na smog i dawać rekompensaty za wszystko. Więc być może przy ciepłej zimie i workach pieniędzy zrzucanych z helikopterów uda im się przejść to bagno relatywnie niskim kosztem społecznym i sondażowym. Ale jeżeli temperatura się obniży, Putin całkowicie zakręci kurek z gazem, Niemcy nie dadzą rady, no to jesteśmy w świecie, którego nie widzieliśmy.
Czy jeśli się spotkamy za trzy lata, to gaz znowu będzie po 17 euro, ropa po 50 dolarów, a węgiel po 100?
Nie będzie już tak, jak było. Wydaje mi się, że weszliśmy w erę drogiej energii. Obecne skoki cen bardzo wiele zmieniły i nie chodzi tylko o nasze domowe rachunki, ale o gwałtowne przyspieszenie wielu procesów. Zmiany w energetyce, które Europa chciała rozłożyć na wiele lat, będą wprowadzane znacznie szybciej. Przyspieszy zielona transformacja, bo skoro gaz jest tak potwornie drogi, to nie można czekać 20 lat z przejściem na OZE. Nastąpi też odwrót od zliberalizowanego rynku energii, nie ma wyjścia, państwa muszą jakoś interweniować. Niemcy sprywatyzowali sektor magazynowania gazu, wszedł w to Gazprom, który na rozkaz Putina przestał zapełniać magazyny, więc teraz Niemcy wszystko nacjonalizują. Łącznie ze spółkami energetycznymi, co jeszcze niedawno nie mieściło się w głowie.
I co dalej?
Nasz polski KOBiZ-e, czyli Krajowy Ośrodek Bilansowania i Zarządzania Emisjami, wypuścił niedawno ciekawy raport. Szacują, że tylko w tej dekadzie koszty wytwarzania energii skoczą dwukrotnie i zaczną spadać dopiero od połowy lat 30. Na końcu tej drogi w okolicach roku 2050 energia stanie się ekstremalnie tania i będzie jej w nadmiarze. Taki jest zresztą cel zielonej transformacji. Tyle że trzeba się przeczołgać przez najbliższe dwie dekady. Obecny kryzys powoduje, że coś, co mieliśmy robić w 20 lat, musimy robić szybciej i bez trzymanki. Bardzo się tego przyspieszania obawiam.
Dlaczego?
To może całkowicie zmienić scenę polityczną w Europie. Błyskawiczna transformacja energetyczna i wysokie ceny staną się niesamowitym paliwem dla populistów, a niestety interwencje państw i rządów nie będą w stanie wszystkiego na czas załatwić. Bogate gospodarstwa domowe sobie poradzą, ocieplą dachy, zamontują pompy ciepła i co tam jeszcze. A obok będzie armia przegranych podpiętych pod sieć z drożejącym kosmicznie prądem. Z jednej strony więc cieszę się z tego przyspieszenia, o, super, firmy inwestują we własne źródła energii, ale jeśli za chwilę będziemy wszędzie mieli rządy populistyczne, to dziękuję bardzo za taką zieloną rewolucję. Pojawi się też nacisk, żeby dogadać się z Rosją, bo ludzie na Zachodzie nie chcą marznąć za Ukrainę. Klasyczny problem: nie pieprzcie mi tu o globalnym ociepleniu czy wojnie, bo u mnie koniec świata to każdy koniec miesiąca.
I co robić?
Dbać, żeby ta przyspieszona transformacja energetyczna była maksymalnie inkluzywna i nie tworzyła wykluczonych. Dużo uwagi skierować na politykę społeczną. Dokładną, skrojoną na miarę. Grzechem tej władzy jest to, że zrzuca pieniądze wszystkim, więc na coś nie starczy. Dotuje też ponad miarę paliwa kopalne i wyhamowuje rozwój OZE, co zemści się w przyszłości.
Unia przeprosi się z węglem?
To nie nastąpi przy fanfarach, ale, owszem, Komisja Europejska będzie się musiała zgodzić na jakieś formy wsparcia elektrowni węglowych w Niemczech, Czechach, Polsce. Nie chodzi o budowę nowych bloków, ale pewnie będzie zgoda na solidne modernizowanie tych starych. Teraz to są trupy. Średnia wieku konwencjonalnych elektrowni w Polsce to 45 lat, one powinny być za chwilę zamykane albo remontowane, jeśli musimy je dalej wykorzystywać. I prawie każdy europejski kraj mierzy się z takimi wyzwaniami. Okazało się, że nie ma bezpiecznej technologii i bezpiecznej ścieżki.
Nie da się powiedzieć: Niemcy w energetyce robili dobrze, a polskie rządy źle.
Nie da się. Dobrym przykładem jest Norwegia, która ponad 90 procent energii produkuje w elektrowniach wodnych. Czysto, zielono, marzenie każdego ekologa. I w dodatku wszystko im się spinało. I co? Zmiany klimatu powodują, że coraz częściej mają problem z suszami, woda wysycha i muszą ograniczać eksport energii, żeby im prądu nie zabrakło zimą.
Czyli Europa musi doczołgać się do lat 40. A potem?
Wszyscy wierzą, że wtedy już będzie tania technologia magazynowania prądu. Jak świeci słońce i wieje wiatr, napełniasz te magazyny, a potem z nich czerpiesz. I na tym założeniu wszystko wisi.
A jeśli nie?
Musimy mieć plan awaryjny. W Polsce jedynym wyjściem pozostaje elektrownia jądrowa.
Robert Tomaszewski (1988) jest starszym analitykiem ds. energetycznych w Polityce Insight, szefem serwisu PI Energy i autorem podcastu „Energia do zmiany”. Ukończył stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Warszawskim i podyplomowe studia z funkcjonowania rynku energii w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Stypendysta Northeastern Illinois University w Chicago oraz Radboud University Nijmegen.
Publikacja
Gazeta.pl
Data publikacji
8 sierpnia 2022
Autor
Grzegorz Sroczyński